Mają dziewięcioro dzieci, dziesiąte w drodze. Pewnej nocy uciekli , bo – jak mówią – musieli . Teraz mieszkają w Bydgoszczy. Opowiedzieli swoją historię Gazecie Pomorskiej.
– Kiedy ktoś słyszy, że mamy tyle dzieci, to najczęściej myśli sobie: ale patologia. Pewnie dzieci obdarte, głodne, zasmarkane chodzą, a rodzice z samych zasiłków żyją – zaczyna pani Barbara. Ale tak nie jest.
Pierworodny Wiktor ma 18 lat. Zawiesił naukę w szkole. Wstąpił do Zakonu Franciszkanów. Daniel to 14-latek. Po nim urodził się Dawid, teraz 11-latek. Najstarsza córka to Ewa, 9-latka. Dalej są 6-letnia Wiktoria, 5-letni Julian, 4-letni Aleksander i 3-letnia Oliwia. Najmłodsza jest Nina. Ma 1,5 roku, ale za chwilę najmłodsza już nie będzie. Pani Basia w listopadzie urodzi 10. dziecko. Już wie, że będzie to chłopiec
– Fakt, jesteśmy liczną, ale jednocześnie normalną rodziną – mówi Pani Barbara.
Przez 12 lat mieszkali w Norwegii, gdzie wiedli spokojne życie. Do czasu. W marcu 2018 roku doszło do zdarzenia, które przesądziło o losie polskiej rodziny. Julian miał wtedy 3 latka. – Był wieczór, pora kąpania. Synek chciał wybiec z łazienki. Widziałam, że za chwilę uderzy w ścianę. Stałam obok. Instynktownie chwyciłam go za rękę, żeby zamortyzować upadek. Zareagowałam tak samo, jak instynktownie reagują rodzice, biegnący za dzieckiem na rowerku, widząc, że maluch na tym rowerku zaraz się przewróci – opowiada pani Basia.
Mały nie upadł, ale nie był w stanie wyprostować rączki. Rodzice liczyli na to, że Julianowi przejdzie, ale w nocy ból się nasilił.
– Zawsze żartujemy, że Julian to żołnierz. Jest niezniszczalny, jak żołnierz. Gdy bawi się i czasami przewróci czy uderzy, to wstaje i od razu wraca do zabawy. Tym razem wiedzieliśmy, że skoro płacze, to jest problem. Zdecydowaliśmy z mężem, że szybko ubieramy się i jedziemy z Julianem na pogotowie.
Pojechali na pogotowie z synem, pozostałymi dziećmi zaopiekowała się babcia, która akurat była u nich w odwiedzinach. Problemy rozpoczęły sie już po przekroczeniu progu szpitala.
– Pielęgniarka miała pretensje, że niesiemy dziecko. Dla mnie i dla męża było naturalne, że niewyspane, obolałe, zestresowane dziecko trzeba przytulić. Pielęgniarka stwierdziła jednak, że skoro chłopiec ma zdrowe nogi, powinien sam iść.
Lekarza nie było na miejscu, pielęgniarka obejrzała dziecko, ale rodzice odczuli, ze chce ich “spławić” . Pielęgniarka poleciła tylko by dać małemu paracetamol. Jeśli Julianowi nie poprawi się do rana, to rodzice mają zgłosić się z nim do lekarza pierwszego kontaktu.
Pan Łukasz zwrócił się do kobiety: – Pracuję i płacę podatki w Norwegii. Mam prawo do lekarza, a pani jest tylko pielęgniarką! Nie powinna pani stawiać diagnozy, że nic złego się nie dzieje, skoro dziecko wije się z bólu. Proszę więc zawołać lekarza.
Prawdopodobnie słowa „pani jest tylko pielęgniarką” ubodły ich adresatkę. Pielęgniarka zaczęła wymachiwać rękami i grozić. Krzyknęła do pana Łukasza: – Wyjdź w tej chwili! Już z tobą nie rozmawiam.
Pani Basia, jej mąż i synek przeszli więc do poczekalni. Po chwili przyjęła ich inna pielęgniarka. Przeprosiła za niemiły incydent. – Zaprowadziła nas do pani doktor, a ta nastawiła Julianowi rękę. Okazało się, że kość wyskoczyła ze stawu. Synek prawie natychmiast przestał płakać. Sam chyba nie wierzył, że ręka powróciła do sprawności.
Po około miesiącu zaczęły się kłopoty. Do najstarszego syna – Wiktora – w szkole przyszło Barnevernet by zrobić mu przesłuchanie.
Gdy Wiktor zadzwonił do mamy, ta o mało nie zemdlała.
– Syn przekazał mi, że panie urzędniczki przeczytały mu protokół z naszej wizyty na pogotowiu przed miesiącem – mówi Pani Basia. – Oprócz imienia synka i tego, że sprawa dotyczyła jego bolącej ręki, nic w opisie się nie zgadzało. W piśmie wskazano, że ja prawie się nie odzywałam, a skoro tak, to byłam zastraszona, wycofana, za to mój mąż to pieniacz, agresor. Nasz syn był niespokojny, płaczliwy, więc pewnie jest ofiarą przemocy domowej.
Potem wyszło na jaw, że urzędnicy gromadzili informacje na temat naszej rodziny. Pokazali się w tym celu w szkole, przedszkolu, u sąsiadów i znajomych, w gminie, u szefa pana Łukasza. – Wszędzie uzyskaliśmy bardzo dobre opinie o rodzinie. Odpytywani natomiast mieli zakaz informowania nas o tym, że zeznawali – mówi pani Barbara.
– Nie chcieliśmy popadać w paranoję. Uspokajaliśmy siebie z mężem nawzajem, ale nie mogliśmy dłużej zwyczajnie funkcjonować. Zdawaliśmy sobie sprawę, że urzędnicy węszą.
– Tym bardziej byliśmy przestraszeni, że wcześniej słyszeliśmy o tym, jak Barnevernet odbiera dzieci.
Pan Łukasz znalazł w internecie namiary na Sławomira Kowalskiego, polskiego konsula w Norwegii. – Wahaliśmy się, czy sprawą, jak nasza, powinniśmy zainteresować konsula. Przecież żadnych dowodów urzędnicy na nas nie mieli. Zadzwoniliśmy i nie żałujemy.
Konsul cierpliwie wysłuchał małżonków, po czym powiedział: – Jeżeli kiedykolwiek myśleliście o powrocie do Polski, to teraz nadszedł odpowiedni moment.
Panią Basię i pana Łukasza zatkało. – Mieliśmy wybór: albo tracimy wszystko na miejscu, dorobek kilkunastu lat, i wyjeżdżamy szybko do Polski, albo zostajemy w Norwegii, lecz wtedy możemy stracić rodzinę – dopowiada matka.
– Konsul poradził nam, żebyśmy wylecieli z Norwegii w piątek. Gdybyśmy jeszcze w środę uciekli, w czwartek rano urzędnikom z Barnevernet zapaliłaby się czerwona lampka w głowach. Błyskawicznie otrzymaliby informację, że nasze dzieci rano nie pokazały się w szkole oraz przedszkolu, więc przyszliby do nas.
Nawet, gdyby nie mieli żadnych dowodów, wyjaśnianie sprawy zajęłoby kilka miesięcy. W tym czasie dzieci byłyby odseparowane od rodziców. Taka procedura.
Te dwa dni ciągnęły się niemiłosiernie. – Musieliśmy żyć w zmowie milczenia. Ani sąsiadom i przyjaciołom, ani szefowi Łukasza, ani nauczycielom w szkole i przedszkolu, nie mogliśmy wspomnieć o wyjeździe. O ucieczce powiedzieliśmy jedynie najstarszemu synowi. Młodszym dzieciom nie, bo mogłyby ujawnić naszą tajemnicę, a wówczas urząd by nas zniszczył.
Swoje plany zdradzili też przyjacielowi, który pod osłoną nocy zawiózł ich na lotnisko. Wtedy małżeństwo miało ósemkę dzieci.Obawiali się, że zwrócą na siebie uwagę straży granicznej., Tak jednak się nie stało.
Od ucieczki z Norwegii minęło 2,5 roku. Barnevernet długo jeszcze interesowało się sprawą rodziny. Dzwonili, pisali, sugerowali, że skoro uciekli to z pewnością dochodziło do jakiś zaniedbań po stronie rodziców. Ale póki rodzina jest w Polsce Barnevernet nie może nic zrobić.
Na pewno nie wrócimy – zarzeka się pani Basia.
Materiał oryginalny: Rodzice z dziewięciorgiem dzieci i dziesiątym w drodze. Nocą uciekli z Norwegi – Gazeta Pomorska