Nie jestem fanem zamiany starego na nowe, jeśli chodzi o rzeczy. Szczególnie, gdy stare wciąż działa i pełni swoją funkcję. A jednak zdecydowałam się na zmianę aparatu. I właściwie całego sprzętu foto. Dlaczego? Jak wygląda zmiana systemu? Czym teraz fotografuję?
O zmianie aparatu myślałam już od dawna. Od bardzo dawna. Wstępnie chodziło o jakość zdjęć i filmów. Głównie filmów. Bo chciałam więcej filmować. Strasznie frustrował mnie fakt, że Canon przez wiele lat nic nie zrobił by ulepszyć jakość i wielkość formatów wideo. Za to Sony z każdym nowym modelem oferowało użytkownikom dostęp do coraz lepszych formatów, do wyboru ilości klatek i tak dalej. Po za tym obraz filmowy z Sony zachwycał.
Zawsze jednak coś tam stało na drodze by jeszcze tego nie robić. By jeszcze się wstrzymać. Prawdę powiedziawszy, najzwyczajniej w świecie też nie miałam na to siły i ochoty. Bo jednak zmiana całego systemu pochłania czas, zaangażowanie.
I pieniądze.
Dlaczego zmiana?
Cena. Zaporowa wręcz. Nie tylko samej puszki, ale wszelkich obiektywów. W momencie, kiedy pierwszy raz myślałam o zmianie na bezlusterkowca Sony, nie było jeszcze Sigmy czy Samyanga z dedykowanym bagnetem.
Okej, zawsze istniała opcja na przejściówki, jak Metabones i jemu podobne — nie mniej jednak chciałam uniknąć tego typu rzeczy. Jest to jakieś rozwiązanie, nie mniej jednak nie do końca jestem do niego przekonana. Tak, testowałam, wiem jak to działa i dalej nie do końca mnie to urzeka. Wydawać miliony monet, po to by nie mieć dedykowanego bagnetu? Jednak trochę słabo.
Robiąc wszelkie za i przeciw ostatecznie zadecydowały 3 aspekty — waga, monotonia oraz jakość.
Ostatecznie zdecydowałam się na zmianę na Sony A7R III wraz z Sigmą 24 mm f/1.4 ART, Samyangiem 50 mm f/1.4 oraz Sony 85 mm f/1.8. Ten oto zestaw opisuję poniżej. Co, jak i dlaczego.
WAGA
Waga to aspekt, który chciałam zminimalizować. Było mi po prostu za ciężko z tym całym sprzętem. Szczególnie, że w moim wypadku to głównie fotografia podróżnicza. Nie jeden raz szłam w góry z plecakiem wypakowanym namiotem, śpiworem, matą, jedzeniem, wodą — co już samo w sobie ważyło swoje — i do tego jeszcze dokładałam wagę sprzętu.
Początkowo byłam jednak trochę sceptyczna. Porównywałam wagi obiektywów, puszek, wszystkiego. Ostatecznie wcale tak dużo lżej nie miało być. Zaledwie odrobinę. W praktyce jednak tę odrobinę papierową czułam i czuję bardzo dobrze. Jest różnica. Czasem wręcz muszę sprawdzić, czy mam aparat, bo dosłownie nie czuję jego ciężaru. Ale z tym w sumie łączy się dużo więcej decyzji, głównie tych dotyczących obiektywów.
Przejście z puszki Canon 6D na Sony Alpha 7R III (czy jakikolwiek podobny z serii) czuć w wadze. Twoje plecy Ci podziękują później.
MONOTONIA
Kolejnym powodem, który przeważał by zmienić sprzęt była monotonia mojego stylu fotograficznego wg mnie samej. Słyszeliście o czymś takim jak manieryzm? Maniera? O ile terminologia tego słowa jest zawiła i można ją rozumieć w dwojaki, sprzeczny sobie sposób, tak w sztuce rozumie się zmanierowanie, jako powtarzalność. Zarówno w dobrym, jak i złym odbiorze.
Czułam się zmanierowana fotograficznie. Jedni mówili, że to dobrze, bo na kilometr można rozpoznać moje zdjęcia. Ja jednak czułam, że troszkę mi jednak smutno, że nie robię nic nowego, że każdy kolejny kadr jest niemal identyczny w koncepcji. W takich momentach zawsze wprowadzałam w swój fotograficzny świat coś nowego, jakieś wyzwanie, eksperyment, coś zmieniałam, chociaż trochę. Próbowałam nowego. Tego potrzebowałam również w sferze sprzętu.
JAKOŚĆ
Jakość była rzeczą, której nie priorytetyzowałam przed zmianą sprzętu, a jednak okazała się największą zaletą takowej zmiany. Nie tylko o samą wielkość plików chodzi — bo i ta, szczególnie, że zdecydowałam się na wersję R, czyli cieszącą się dużą rozdzielczością — ale przede wszystkim o jakość obrazu oraz o pracę AF. To było moje największe zdumienie. Jak niesamowicie dużo lepszy jest system ostrzenia w Sony! Po prostu nie mogłam wyjść z podziwu.
Może to zabrzmi dziwnie, ale przywykłam do robienia kilku zdjęć tego samego widoku, ujęcia. Tylko po to, by mieć większą pewność, że któreś będzie ostre. Niestety AF nie do końca był celny i czasem po prostu mierzyłam się z bandą rozmytych pikseli, ostrością za, lub przed. Bawiłam się nawet w kalibracje, nie mniej jednak nie przyniosło to jakiś niesamowitych zmian.
Decyzję o tym na co dokładnie się zdecyduję podejmowałam dość długo, ale kiedy zdecydowałam, że będzie to Sony A7R III byłam już bardzo przekonana.
Na co głównie patrzyłam? Co chciałam? Jakie parametry były dla mnie najważniejsze?
Chciałam by aparat był pełnoklatkowym bezlusterkowcem. Miało być lekko, ale za żadne skarby nie chciałam oddać pełnej klatki. To był wręcz wymóg nie do przeskoczenia. Dlatego bardzo szybko w przed-bojach odpadło wiele marek, takich jak Fuji czy Olympus, bowiem jedynie Sony dysponował pełnoklatkowym bezlusterkowcem w ofercie. Nikon i Canon coś tam wypuścili, ale porównywałam opinie, które nie były zbyt chwalebne.
Kolejny aspekt, który był dla mnie ważny to jakość filmów. Jaki klatkarz, rozdzielczość i formaty są oferowane w danym modelu. Oraz, najważniejsze, jak wygląda plastyka obrazu filmowego. Ponownie Sony dosłownie zmiażdżył konkurencję.
Tylko, który model Sony? Przecież ich jest od groma. 7, 7 II, 7 III, 7 IV, 9, z R, z S, masa możliwości i kombinacji. Szybki skrótowy przewodnik dla niektórych oznaczeń: R jako resolution (rozdzielczość), S jako sensitivity (czułość). Aparaty mogły być ukierunkowane lub na matryce dające wielkie rozdzielczości, lub na ich doskonałą czułość. W tym wszystkim mieliśmy też standardowe wersje bez żadnych R lub S.
Dziewiątka oraz wersja IV siódemki odpadły dla mnie w przedbiegach przez zaporowe ceny. Porównując wszelkie dane, budżet, stosunek jakości do ceny oraz opinie ostatecznie zdecydowałam się na Sony A7R III.
ZALETY
AUTOFOCUS
Pracę autofocusa w Sony muszę przyznać masę braw. Co prawda, w testach czytałam różne opinie. Oczywiście, też wiele zależy od samego obiektywu, ale to, co AF w aparacie może zrobić, to w Sony to robi. Daje to niesamowity komfort pracy. Choć co prawda zajmuje chwilę by rozgryźć te wszelkie opcje, co dokładnie oznaczają i jak działają. Bo też, wyboru dostajemy tu naprawdę ogrom. Fotografowałam np. psy. Uwierzcie mi, nie wiem czy kiedykolwiek wcześniej miałam przed sobą tak szybko zmieniające pozę modeli i modelki. Naprawdę jestem mile zaskoczona pracą AF.
NOCNE PODBOJE
Nie miałam pomysłu jak nazwać coś, co jednocześnie uwzględnia jakość nocnych zdjęć, redukcję szumu, pracę na wysokim iso i kilka innych pomniejszych rzeczy. Nie od dziś wiadomo, że Sony to naprawdę aparat do zadań specjalnych jeśli chodzi o wszelkie ciężko oświetlone sytuacje. Momentami mam wrażenie, że nawet iso 3200 na Sonym wygląda lepiej niż iso 800 na moim starym Canonie. W tej kwestii Sony jest absolutnym liderem.
JAKOŚĆ PLIKÓW
Myślę, że zbyt częste przesiadki z aparatu na aparat nie dadzą efektu wow. Ale w momencie, kiedy przesiada się człowiek z aparatu, który powstał w 2012 roku (!) na aparat, który zaprezentowano 5 lat później, w 2017 roku, to jednak różnica jest olbrzymia. Jednakże to, co dla mnie stoi za jakością to także zakres tonów, ilość szczegółów, radzenie sobie z niedoświetlonymi miejscami. Dla obrazów i filmów. Naprawdę Sony jest tu kozakiem.
WAGA
Sam aparat jest nieporównywalnie mniejszy i bardziej kompaktowy niż jakakolwiek lustrzanka, z którą miałam do czynienia. Choć bitwy wagowe rozgrywają się tu bardziej na samych szkłach, bowiem to one często decydują o ostatecznym ciężarze. Ale w tej kwestii naprawdę Sony ponownie się popisał i zminimalizował wagę możliwie mocno przy zachowaniu pełnej klatki i naprawdę świetnych parametrów.
WADY
ZBYT ROZBUDOWANE MENU
Menu jest tak obszerne, że ciężko się w nim odnaleźć. Z jednej strony to piękne, że mogę tak wiele funkcji sama sobie dostosować, że użytkownik naprawdę ma sporą moc. Nie mniej jednak to jak menu jest ogarnięte wprowadza o zawrót głowy. Czasem milion lat zajmuje mi przeklikanie wszystkiego by znaleźć to, czego szukałam. Brakuje mi choćby 2 dodatkowych przycisków funkcyjnych, które by skutecznie ukróciły czas przeklikiwania menu.
MUSZLA OCZNA
To pewnie zaskakujące, że występuje tego typu wada w tak drogim sprzęcie. To, co jest niezwykle irytujące i niedopracowane to jakość tego, jak muszla oczna faktycznie trzyma się na aparacie. Leży bardzo luźno i błahe, lekkie pchnięcie palcem bardzo łatwo ją ściąga. Już trzykrotnie zgubiłam tą muszlę i znajdywała się tylko jakimś wielkim cudem.
Ponieważ problem występował tak często zaczęłam muszlę ściągać, żeby jej nie zgubić. Co oczywiście mija się z celem, bo wtedy fotografowanie o ile nie jest niemożliwe, tak jest dość mocno dyskomfortowe (przynajmniej jak dla mnie).
Dopowiem tutaj małą historię. Wybrałam się na psie zaprzęgi do Tamokdalen. Tego dnia była piękna pogoda. Oraz minus 32 stopnie Celsjusza! Ja tego dnia dorobiłam się odmrożeń na 4 palcach mimo, że miałam podwójne rękawice, również takie z merynosa pod spodem, zaś na zewnątrz skórzane, wyściełane wełną. Było naprawdę niesamowicie zimno. I wiecie co? Robiłam zdjęcia. Co więcej, aparat miał się zaskakująco dobrze. W pewnym momencie trochę wolniej mu szło zapisywanie danych i generacja live view, ale byłam zszokowana. Ja się nabawiłam odmrożeń, a aparat miał się świetnie.
Przekonałam się wtedy też, że korpus jest naprawdę dobrze pouszczelniany.
Od razu powiem, że po użytkowaniu mojej kochanej artowskiej 35, wiedziałam, że muszę mieć choć jeden obiektyw z tej serii do Sony. To nie podlegało dyskusjom. Choć muszę przyznać, że bitwę w głowie o to, jakie dokładnie obiektywy chcę czy potrzebuję do Sony toczyłam dość długo i właściwie dalej toczę.
Ostatecznie zdecydowałam się na ich 24 mm.
Dlaczego? Chciałam coś szerszego niż 35 mm. Szeroki kąt to jest coś w czym czuję się dobrze, coś co często też jest mi potrzebne, aby sfotografować to co chcę.
Kilka cierpkich słów
Od razu powiem, że nie jestem w tym obiektywie tak zakochana jak w 35 mm od Sigmy.
Uważam, że nie radzi sobie z korekcją komy, czuć to szczególnie w rogach. Winietowanie też trochę mierzi. Jednak te dwie rzeczy mogę jakoś przeboleć, bo winietę dość łatwo skorygować, a przy rozdzielczości z Sony koma też jest mało widoczna.
Ale to, co najbardziej mnie uwiera, to moim zdaniem słaba praca pod światło. Tu nie zawsze dzieje się magia jak przy 35. Ciężej o tą magiczną mgiełkę, częściej pojawiają się wkurzające flary.
Obiektyw jest też dość ciężki — choć też nie przesadzajmy, jest to 665 gram, co właściwie czyni go najcięższym w moim repertuarze obecnie.
Jednak jest to też najporządniej wykonany i najlepiej uszczelniony obiektyw z tych, które obecnie posiadam. To, co zawsze ceniłam w Sigmach ART to właśnie jakość wykonania.
Autofocus może nie zachwyca, ale też nie sprawia żadnych trudności. Działa jednak dużo sprawniej niż w 35. Bardzo przydaje mi się miarka ostrzenia, szczególnie do zdjęć nocnych i jestem mega wdzięczna, że producent ją zachował (z czego niestety wiele producentów nie wiedzieć czemu, rezygnuje). Razem z body od Sony jednak nie zdarzyły mi się jakieś poważne autofocusowe wpadki w tym duecie.
Co najlepsze?
Jakość obrazu jest bardzo fajna. Muszę też przyznać, że daje ładną kolorystykę, jak przystało na ART’a. I to jest chyba coś co najbardziej mnie przekonuje do tych Sigm.
Muszę powiedzieć, że na razie 24 mm ze światłem 1.4 jest dla mnie fajną opcją, szczególnie przy fotografowaniu zorzy.
Chociaż muszę dodać, że czasem brakuje mi jeszcze tego kąta. Aż chciałoby się aby było szerzej. Nie mniej jednak alternatywne opcje na rynku, szersze, nie oferują takiej jasności. Szerokości około 16 mm dla Sony, przy świetle przynajmniej 2.8 to też ceny co najmniej dwu-trzy-krotnie wyższe od Sigmy.
Coś za coś.
W całym podsumowaniu uważam, że Sigma ta jest naprawdę fajnym wyborem biorąc pod uwagę jasność jaką daje, plastykę obrazu, jak jest wykonana. Wbrew pozorom, mimo braku wielkich zachwytów wcześniej, tak jak przy 35, to ta 24 jest moim ulubionym i głównym obiektywem obecnie.
Może też przeżywam jednak trochę żałobę, bo 35 było moim naprawdę najukochańszym obiektywem, najlepszym kątem i wszystkim najlepszym. Jednak chciałam się wyrwać z maniery, chciałam nauczyć się posługiwać płynnie innymi ogniskowymi — i tu mamy 24 i 50.
Jakość w stosunku do ceny w tym wypadku wydaje się super rozsądna. Na obecny moment to są ceny od około 3200 zł. Nie jest to obiektyw budżetowy, jest jednak budżetowym w klasie jaką reprezentuje.
Już jakiś czas temu myślałam sobie o 50 mm. Jak dla mnie jest to jedna z najtrudniejszych ogniskowych. Mówię poważnie. Często nie daje dostatecznego dystansu i jest dość wąska, a jednocześnie żaden z niej teleobiektyw. Taki uniwersalny. Obiektyw, który w sumie robi za standard jest dla mnie nie lada wyzwaniem.
“Jak coś jest do wszystkiego, to znaczy, że jest do niczego.”
Kiedyś zasłyszałam takie słowa i nie mogę powiedzieć, że się z nimi nie zgadzam. Nie mniej jednak widziałam wiele osób bardzo sprawnie posługujących się 50 mm, zapragnęłam być taką osobą.
Ponieważ 50 mm to nie jest moje idealne medium nie chciałam wydać fortuny na obiektyw. Więc od razu się przyznam, że szukałam raczej alternatywy dla cięższej i droższej Sigmy 50 mm f/1.4 ART, która z wiadomych przyczyn była moją pierwszą opcją.
Ostatecznie nie chciałam też iść w te najtańsze opcje, choć wiem, że wszelkie 50-tki, po kilkaset złotych, często ze światłem 1.8 i bardzo nietrafnym autofocusem są naprawdę fantastycznymi obiektywami, które wytrzymują nie jedno. Jakość względem ceny wygrywają ot tak.
Raczej długo się zastanawiałam czy nie pójść w coś na zasadzie uniwersalnego obiektywu typu 24-70 mm lub cokolwiek w tym zakresie.
Niemniej jednak szukałam czegoś odrobinę lepszego. I przypomniało mi się polecenie dwójki moich znajomych. Polecali co prawda 35 mm od Samyanga, ale z ciekawości sprawdziłam właśnie 50.
Ceny tego Samyanga były naprawdę dość przystępne. Dostępny od około 2200 zł! Sigma była o około 1000 zł droższa. Była też niestety cięższa jak już wspomniałam. Zatem ostatecznie zdecydowałam się na tego Samyanga, trochę też z ciekawości. By faktycznie zobaczyć, jak to wygląda.
Muszę powiedzieć, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczona.
Czasem troszkę przymydli na pełnej dziurze. Autofocus nie należy też do demonów szybkości, choć jak da mu się chwilę to jest o dziwo wyjątkowo celny. Troszkę też widać jakieś aberracje. Nie mniej jednak ogólne wrażenie z jakości i plastyki obrazu, celności autofocusa to muszę przyznać, że obiektyw naprawdę jest zacny.
Podoba mi się też jak pracuje pod światło. AF co prawda się nieco gubi, ale plastyka robi się fajna i ładnie radzi sobie z flarami.
Najbardziej martwiąca mnie kwestia to jego jakość wykonania. Brak uszczelnień bagnetu, widać też że tworzywo, z którego został zrobiony nie jest najwytrwalsze. I co więcej, brak miarki do obszaru ostrości. Smutno. Nie mniej jednak na pierwszy rzut oka obiektyw wygląda całkiem ładnie i porządnie.
Będziemy się jeszcze docierać z tym panem.
Zdjęcie u góry zrobione zostało właśnie tym Soniakiem. Bez wątpliwości widzę, że ten obiektyw daje naprawdę super hiper piękną jakość. Ogólnie bardzo szybko i szczerze mogę stwierdzić, że ten obiektyw daje najlepszą jakość obrazu z całej mojej trójcy.
A mimo to nie jest moim ulubieńcem. Ale to dlatego, że nie radzę sobie z tymi 85 mm jako ogniskową. Często chcę więcej, albo właśnie mniej.
Obiektyw jest leciutki, co naprawdę niesamowicie działa na jego korzyść i moim zdaniem to jedna z największych jego zalet.
Naprawdę trochę ciężko mu coś złego zarzucić. Jeśli tylko ktoś dobrze się czuje w takich ogniskowych to bardzo polecam.
Może prozaiczny powód, ale na kombinację Sony 85 i Samyang 50 zdecydowałam się również dlatego, że średnica szarego filtra byłaby taka sama dla obu panów. Mniej prozaiczny jest taki, że czasem nachodzą mnie myśli o portretach. I wtedy raczej takie ogniskowe większe niż 50 mm przychodzą mi raczej do głowy.
Również jak z poprzednikami, wciąż będę go piłować, aż w końcu dotrze do mnie obsługa tych wszelkich ogniskowych, które nie są 35.
Podsumowanie
Słowem podsumowania powiem tylko, że jestem niesamowicie zadowolona ze zmiany. I choć melancholijnie wciąż czasem mi brak mojej 35, czy 16-35, który naprawdę polubiłam dużo bardziej niż mi się wydawało, to wciąż uważam, że zmiana sprzętu była naprawdę super decyzją. Wiem, że jeszcze będę docierać się ze sprzętem, nieuniknione, że w którymś momencie stwierdzę, że chcę zmienić szklarnię. Tutaj trochę wciąż szukam.
Teraz, tak jak przeczytaliście, zdecydowałam się na zestaw 3 jasnych stałek. Nie jest to rozwiązanie rewelacyjne jeśli chodzi o wagę, co chciałam zminimalizować (choć i tak mi się udało dość mocno względem mojego poprzedniego zestawu).
Ja ze zmianą sprzętu, z resztą całego systemu nosiłam się około 1-2 lat. Od pierwszej myśli “A może by tak…” do faktycznego działania minęło może nawet i więcej.
Nie uważam żeby sprzęt, który miałam był zły. O nie! Był cudowny, byłam z nim naprawdę związana i ze szczerym sercem dalej go polecam. Większość zdjęć, które są na tym blogu były zrobione Canonem 6D wraz z całą rzeszą obiektywów, które zbierałam przez lata.
Potrzebowałam opróżnić szklarnię
Ciążyła mi też myśl, że jak jadę gdzieś, to i tak nie biorę wszystkiego, co mam. Bo waga. Jaki więc był cel trzymania tego wszystkiego? 5 obiektywów zamieniłam na 3. Właściwie 4 kilogramy obiektywów, zamieniłam na nieco ponad 1 kilo.
Co więcej, chciałam wyjść z utartych dla siebie schematów. Ale o tym już pisałam. Że postawiłam sobie wyzwanie. Nauczyć się nowych ogniskowych. Wyjść z maniery, ale utrzymać swój styl. Czy udaje mi się? Sami zdecydujcie.
Może 3 obiektywy też nie są najcudowniejszą opcją, bowiem często wymaga to tego całego częstego zmieniania obiektywu, co jest niesamowicie, że tak powiem wkurwiające momentami.
Momentami wręcz zatrważające. Właściwie na pierwszym wyjeździe, pierwszy raz, właśnie przy wymienianiu obiektywu, niechcąco kopnęłam kolanem szkło, które gdyby nie gałąź stoczyłoby się w przepaść w Dolomitach. Tak. Dobrze czytanie, dostałam tam zawału. Ale też niesamowicie byłam wdzięczna losowi, za tą gałąź.
Tak czy inaczej postawiłam na jasność obiektywów. Wolałam 3 bardzo jasne, niż 1-2 średnio jasne, ale z większym wyborem ogniskowych. Minimalna wartość przysłony to dla mnie niesamowicie ważny aspekt. Często pomijany, nie zawsze uważany za najważniejszy.
Pamiętajcie, że fotografia to światło. I to światło zawsze u mnie bierze górę. Światełko, nawet w ciemności.