W Polsce, jako relikt epoki lodowcowej, objęta jest ścisłą ochroną gatunkową. Malina moroszka, bo o niej mowa, to dla Norwegów przysmak narodowy. W Norwegii funkcjonuje pod nazwą multe (także molte) i jest dostępna w każdym sklepie spożywczym – najczęściej w postaci dżemów i win. W sezonie zbiorów najczęściej spożywana jest „w stanie świeżym”. Duże wartości odżywcze owoców, stosunkowo trudna dostępność oraz udowodnione właściwości lecznicze mają wpływ na cenę. Nie bez przyczyny Norwedzy nazywają multe górskim złotem…
Do spróbowania multe nie trzeba mnie było długo namawiać. Owoce wyglądały pięknie i niezwykle apetycznie – soczyste, pomarańczowe, kształtem przypominające owoce maliny… Aż kusiło, żeby posmakować. Na dodatek wszyscy wokół zajadali je z wielkim apetytem, pojękując z rokoszy od czasu do czasu. Nie ukrywam, że spodziewałam się nieba w gębie… Niestety jak to często bywa, im większe oczekiwania, tym większe rozczarowanie… .
Czym tu się zachwycać? Przecież to jest takie jakieś… gorzkie! – pomyślałam.
Krótko pisząc w pierwszej chwili nie podzielałam zachwytu Norwegów. Gdyby nie kilka par wpatrzonych we mnie oczu, zapewne malinka wróciłaby ukradkiem na talerzyk, a później powędrowałaby do kosza, ale niestety, nie wypadało. Grzecznie przełknęłam i z nieco wymuszonym uśmiechem powiedziałam tylko: Hmm, ciekawy smak… . Na szczęście z odsieczą przyszła mama Norwega. Doskonale rozumiejąc, co mam na myśli, powiedziała tylko: Też tak miałam. Na początku jej nienawidziłam, a teraz nie wyobrażam sobie, że może to komuś nie smakować. Trafiła w sedno.
Wracając do smaku. Słodka, ale i gorzka za razem. Cierpka. Dużo zależy od tego, na jaki owoc trafimy. Najlepsze są te idealnie dojrzałe. Nie łatwo je rozpoznać na początku, ale ci, którzy na moroszce znają się lepiej, twierdzą, że idealnie dojrzałe owoce są w kolorze miodowym, mają lśniące, nie pomarszczone owoce, a w dotyku czuć, że są miękkie.
Te, którym do stanu dojrzałości jeszcze trochę brakuje, są często koloru czerwonego (albo z dodatkiem czerwonego) natomiast te już „przejrzałe” są pomarszczone i matowe, poza tym łatwo je zgnieść przy próbie zerwania z krzaczka.
Najdziwniejsze było jednak to, że jeszcze tego samego dnia miałam ochotę na moroszkę. Tak po prostu, co jakiś czas wspomnienie jej smaku wracało i nie dawało mi spokoju. Drugie podejście było zdecydowanie lepsze, tym bardziej, że zaserwowano mi ją w postaci kremu multe – pisząc najprościej bitej śmietany wymieszanej z owocami. Dziś śmieję się, że to na pewno tylko dzięki bitej śmietanie (uwielbiam!) jestem ogromną fanką złotych malin.
Pierwsze zbiory multe za mną
Sierpień a dokładnie druga połowa miesiąca – to właściwy moment, by wybrać się do lasu w poszukiwaniu moroszki. Nie do byle jakiego lasu – musi to być zalesione zbocze góry. Moroszka występuje przede wszystkim w górach. My mamy to szczęście, że zawsze możemy jechać do rodzinnego domu Norwega w Trysil. Nie dość, że gór tam pod dostatkiem, lasów również, to na dodatek Norweg ma swoje upatrzone, od lat sprawdzone miejsca. Tym oto sposobem, długo nie musieliśmy szukać.
Kalosze – najlepiej po sam czubek głowy, z otworkami na oczy, nos i usta. 🙂 Miałam dużo szczęścia, że zabrałam swoje. Zrobiłam to jednak tylko dlatego, że zapowiadali deszcze, a w przypadku zbiorów multe, nawet przy słonecznej pogodzie, należy mieć kalosze i kropka. Owoce upodobały sobie bowiem tereny bagniste i torfowiska, i tylko tam rosną. Łatwo na takim podłożu ugrzęznąć, trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby do takich zbiorowisk multe dotrzeć.
Musimy też wiedzieć, że nie wszystkie krzaczki owocują. Te na otwartych, nasłonecznionych polanach, nawet bardzo wilgotnych, owszem występują, kwitną nawet, ale nie owocują. Co za tym idzie nie dość, że musimy szukać na bardzo mokrym podłożu, to na dodatek w cieniu, pod krzakami i drzewami. Czy już domyślacie się, dlaczego pisałam wcześniej o kaloszach po czubek głowy? Tak, dokładnie – komary. Co ja plotę, to raczej KOMARZYSKA! Niby wydają się mniejsze niż w Polsce, ale za to gryzą jeszcze mocniej. I częściej. Brrr, chcę już o nich zapomnieć. Generalnie gdyby nie one, to same zbiory są raczej przyjemne i co najważniejsze, pojemniki zapełniają się szybko (jak się trafi na taką konkretną multe – polankę, to nawet bardzo szybko). Nie zmienia to faktu, że mnie z lasu raczej trudno wygonić, a tym małym, bzyczącym potworom, stosunkowo szybko się to udało.
Na szczęście widok dwóch pełnych wiaderek (w sumie około 5 litrów) wynagrodził wszystko. Nasze skarby zostawiliśmy we właściwych rękach – Norwega Mama zrobi z nich dżemy i inne przetwory, którymi cieszyć się będziemy przynajmniej do kolejnego sezonu. Tymczasem poczekam do świąt Bożego Narodzenia – właśnie wtedy w Norwegii multe je się najwięcej. Najczęściej w mojej ulubionej postaci wspomnianego wyżej deseru – multekrem.
Smacznego!